poniedziałek, 27 grudnia 2010

W podróży inaczej niż w domu

Czyli o tym, czy warto dziwić się wszystkiemu, co inne niż w domu

Jedziemy te pięćset lub więcej kilometrów od domu i nie możemy się się nadziwić, że gdzieś tam żyją inaczej, robią wiele rzeczy inaczej, inaczej gotują, w inny sposób odpoczywają. Do tego wszystkiego mówią jeszcze zupełnie innym językiem niż my! Poniżej kilka scenek z podróży do miejsc, gdzie …..jest po prostu inaczej.

Część pierwsza: Belgia inna niż Polska

Podróży do Brukseli dzień pierwszy (lato 2008); jeszcze w kraju, na lotnisku Okęcie

Przesiadka podczas lotu, czas oczekiwania na samolot do Brukseli: około 3 godziny. Trzeba by coś zjeść. W strefie wolnocłowej jedyna lotniskowa 'knajpa', czytaj: restauracja. Dania wystawione na widok publiczny, mówisz obsłudze, co mają nałożyć ci na talerz. Wybieram szparagi oraz apetyczne danie przypominające Beef Strogonow. Kelner trochę bezpośredni, 'Co, kotku, dla Ciebie?'. Aż poczułam się znów jak nastolatka! To chyba taki nowy chwyt marketingowy. Pokazuję mu wybrane potrawy, na koniec pytam: 'Dużo za to zapłacę? - 'Trochę'. Odpowiedź mało konkretna, ale niech mu będzie. Stawiam na jakieś 20-30 złotych, jak za danie w średniej klasy restauracji. Dania lądują w mikrofali, za chwilę na talerzu. Biorę talerz do rąk i mało brakuje, żebym go upuściła, 'parzy!', pan szybko to ode mnie zabiera, pomaga umieścić na tacy, a teraz, moja droga, do kasy. Przy kasie okazuje się, że cena tej smacznej potrawy wynosi... 75zł! Skąd te ceny? No tak, jedyna knajpa dostępna już po odprawie, nie mają więc konkurencji. Przynajmniej jedzenie było smaczne.

Już w samolocie

Obsługa jak zawsze, uprzejma. Tylko dlaczego stewardessy w średnim wieku latają tylko na trasach krajowych, a na loty międzynarodowe wypuszczane są tylko te dużo młodsze? Przecież te starsze mają więcej doświadczenia, dlaczego więc są dyskryminowane? A może młodsze znają lepiej języki obce? Pewnie jestem wścibska, ale sama w takiej sytuacji czułabym się z lekka dyskryminowana. Po jakimś czasie zostałam uświadomiona przez bardziej obeznanych znajomych, że to nie żadna dyskryminacja, a normalna kolej rzeczy. Osoby bardziej dojrzałe często same unikają długich rejsów ze względu na obciążenie rodziną.

Na miejscu

Dzień nie pierwszy, nie drugi, ale i nie ostatni

Gotujemy obiad. Nagle słychać przeraźliwe wycie. Spokojnie, to tylko …. alarm przeciwpożarowy. Pożar? Będziemy się ewakuować? Wychodzimy z mieszkania, a to sąsiad Hindus gotuje jakąś narodową potrawę i pewnie rozgrzał za mocno patelnię. Wielki brat patrzy, nawet gotując, nie poszalejesz.


Wszystkie koty są nasze
Czyli o dokarmianiu zwierząt domowych należących do sąsiadów

Wiecznie głodna kotka wchodziła drzwiami od ogrodu. Pokręciła się chwilę po mieszkaniu, dała się pogłaskać, nakarmić, po czym syta wracała do siebie. Codzienny rytuał. Nie wyglądała na zaniedbaną, wręcz przeciwnie. Musiała być być bardzo towarzyskim zwierzakiem. To się nazywa utrzymywanie dobrych stosunków z sąsiadami.













Innym razem w metrze, czyli jak tu się nie zgubić w wielkim mieście?

Schemat metra prosty, mają tylko dwie linie (z drobnymi 'odnogami' i dwa kierunki)
Udaję się do znanego centrum handlowego City 2, stacja metra Rogier; nie ma wprawdzie bezpośredniej linii z mojej stacji, ale z mapy wynika że po drodze można przesiąść się na tramwaj.
Wysiadam z pociągu, ale gdzie ten peron tramwaju? Pytam o drogę dwoje młodych ludzi. Tłumaczę im po ludzku, że szukam peronu, na którym mogę przesiąść się na kolejkę do stacji Rogier. Bo przecież jesteśmy na stacji przesiadkowej. Oto odpowiedź na moje pytanie o drogę: 'Are you sightseeing Brussel?' -WTF?! Co was to obchodzi? Tyle mi pomogli. Co za ludzie, zamiast przyznać się, że nie potrafią mi pomóc, zaczynają towarzyską rozmowę. Później okazało się, że ta przesiadka na tramwaj wiązała się z koniecznością wyjścia z metra i...... udania się na przystanek tramwajowy. Nie mogli tego zaznaczyć na mapie?

Omlet na śniadanie? Czemu nie?

Sobota, jedziemy nad morze (północne). Po dwóch godzinach spędzonych w pociągu robimy się głodni. Po drodze na plażę w Ostendzie knajpa. Studiujemy menu, jest to pora na drugie śniadanie. Dań typowo śniadaniowych nie widać, w karcie królują omlety. Wybieramy najprostszy, całkiem pożywny w chłodne przedpołudnie. Kto powiedział, ze na wszystko najlepsze są nasze polskie kanapki?

Posileni, udajemy się na wymarzony spacer po plaży. Temperatura 15 lub nawet 10 stopni, ale wieje jak podczas niezłego sztormu, polar i kurtka Campusa wcale nie chronią przed przeszywającym wiatrem. Te omlety jednak nas specjalnie nie rozgrzały. Jeszcze zimniej robi mi się na widok kilkorga Belgów posuwających na rowerach w .. krótkich rękawkach. Nieźle zahartowani!

Plaża – odpływy i przypływy

Dopiero nad morzem północnym mamy okazję zobaczyć odpływ i przypływ z prawdziwego zdarzenia. Fale nad naszym Bałtykiem to pikuś. Pierwsza wizyta na plaży podczas odpływu. Plaża pusta, przestrzenna, jak widać na zdjęciach (Ostenda).









Jedziemy za tydzień mniej więcej w to samo miejsce. Coś tej plaży dzisiaj mniej. Gorzej, siedzimy sobie późnym popołudniem na plaży, a odległość pomiędzy wodą a naszymi plecakami z każdą minutą maleje. Stopniowo odsuwamy się wgłąb lądu. Wreszcie dotarło do nas, że to sprawa dzisiejszego przypływu. To jedna z rzeczy, dla których warto tu przyjechać.










Zakupy w niedzielę? Polaku, zapomnij!

Belgowie w niedzielę nie pracują. Małe prywatne sklepiki, wielkie centra handlowe, supermarkety, wszystkie są w niedzielę na głucho zamknięte. Polaku na wygnaniu, pamiętaj o zrobieniu zakupów w sobotę, inaczej grozi ci niechybna śmierć głodowa.
Zdarzają się jednak wyjątki potwierdzające regułę. Spaceruję sobie po szerokich ulicach dzielnicy europejskiej w Brukseli, aż tu nagle, oczom nie wierzę, widzę szyld: Open on Sunday (otwarte w niedzielę). No tak, w tej części miasta to zrozumiale.....W razie czego wiem, gdzie mogę zrobić te przegapione weekendowe zakupy.

Jak może zakończyć się próba przejścia przez jezdnię w niedozwolonym miejscu

Skracanie sobie drogi za pomocą przekraczania jezdni w odległości dwudziestu – trzydziestu metrów od pasów to u nas rzecz normalna – na skróty bliżej. Spróbujcie skrócić sobie w ten sam sposób drogę na niejednej belgijskiej ulicy, jednocześnie nie patrząc pod nogi. Potknięcie gotowe! Środkiem jezdni biegną jakieś mało widoczne przeszkody dla pieszych, wyglądem przypominające mini - krawężniki. Dwa razy się o nie potknęłam i od tej pory staram się -również w domu- przechodzić ulice tylko na pasach.

Cdn

sobota, 25 grudnia 2010

O zastosowaniu kapsaicyny w kuchni

Czyli jak niewiele trzeba, żeby kogoś niechcący pozbawić życia

Przy okazji świątecznego obżarstwa wracam pamięcią do ostatniego długiego weekendu (listopad, Antwerp). Właśnie syn podczas konsumpcji przyrządzonej przeze mnie kolacji przypomniał nam znaną w naszym rodzinnym kręgu przygodę z papryczkami. Robimy zakupy u Hindusa na rogu. Wpadam w zachwyt na widok orientalnych, moich ulubionych samosów. Po degustacji jednego na miejscu, w sklepie, kupuję kilka na wynos. Do tego dorzucam opakowanie małych zielonych papryczek chilli (green chilli peppers). Mąż podejrzliwie pyta, do czego mi te papryczki. Jak to do czego? Doskonała przyprawa w kuchni, szczególnie wegetariańskiej. Wieczorem przyrządzam kolację: makaron penne, ser żółty, i kilka wspomnianych papryczek. Już podczas podsmażania papryczek tak zaczęły nas piec oczy, że trzeba było otworzyć okno. Dobra, trochę się wywietrzyło, czas na konsumpcję. Mnie smakuje, mężowi chyba też, ale po chwili zaczyna okropnie kaszleć. To od tej kapsaicyny zawartej w papryczkach. Wygląda na to, że niewiele brakowało, żebym go przypadkiem zamordowała. To jak w tym powiedzeniu: 'Poisonous mushrooms she put in his soup', czyli 'Trujące grzybki dała mu do zupy'. Może przesadzam z tą kapsaicyną i jej szczególnymi właściwościami, ale wszystko, jak mówią, należy stosować z umiarem. Małżonek ma już ustalony pogląd na ten temat:
Nigdy więcej małych, zielonych papryczek....

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Spacerem tu i tam


Nad Tamizą zawsze jest ciekawie, natomiast co wygodniejsi wsiadają na statek.





Na zakupy?




Do parku?




Nad jeziorko? - Hyde Park




A może łykniemy nieco kultury? - Tate Modern





Zwiedzanie zabytków?




Mało zwiedzania? Może do Tower?





Mamy dość Londynu? możemy wsiąść w pociąg i udać się na wycieczkę do Cambridge. Zwiedzanie kolegiów campusu uniwersytetu do godziny 15.00




Można zwiedzać z rzeki, podczas przejażdżki łódką, obsługiwaną przez obrotnych studentów.


niedziela, 19 grudnia 2010

A może by tak do Londynu?

Nie jeździsz na nartach? Masz wolne pomiędzy Świętami a Nowym Rokiem? A może już planujesz ferie zimowe? Jeżeli jesteś typowym mieszczuchem, możesz wybrać się do Londynu.




Wprawdzie posiada on opinię jednego z najdroższych miast świata, ale tak naprawdę na sam początek potrzebujesz tylko na podróż tanimi liniami lotniczymi lub nawet autokarem i jakiś niedrogi nocleg w schronisku młodzieżowym, na które namiary zdobędziesz w internecie lub informacji turystycznej. Ja osobiście od lat nie korzystam z takich dobrodziejstw, a w Londynie, będąc szczęściarą, mogłam nocować kątem u znajomych. Z tymi schroniskami bywa jednak różnie, jeżeli masz więcej niż 35 lat, warto je sprawdzić, ponieważ niektóre z nich umieszczają na swoich stronach informacje, że przyjmują osoby do 35 roku życia (czytaj: młodzież). W końcu nie na darmo zwą się Youth Hostels).

Do miasta trzeba jakoś dojechać, a i zwiedzanie oznacza konieczność przemieszczania się po tej metropolii, więc trochę funduszy trzeba ze sobą zabrać, żeby mieć potem na bilety na metro. Jazdy na gapę nie polecam, zresztą ciężko by było, wszędzie są bramki. Chodzenie pieszo? Może nie w tym mieście...

Na jedzenie, niestety, trochę wydasz, szczególnie, jeżeli za punkt honoru stawiasz sobie smaczne potrawy i zdrowe odżywianie. Chcesz zobaczyć ten Londyn, czy nie? Zapomnij więc na kilka dni o zdrowej żywności, jeść możesz przecież kanapki
z mielonką zabraną z domu. Z drugiej strony, jeżeli z łatwością potrafisz poruszać się po obcym mieście w obcym kraju (warunkiem komunikatywna znajomość języka), to może uda ci się znaleźć jakieś nie najdroższe, etniczne, np. chińskie, jadłodajnie. Adresów nie polecę, bo, po pierwsze, przez te dwa lata wiele mogło się tam zmienić, a po drugie,ja miałam dostęp do kuchni, więc nie pozostawało mi nic innego tylko robić zakupy i gotować.
Kolejny problem finansowy na każdym wyjeździe to oczywiście zwiedzanie, które
i owszem, kosztuje, ale wiele rzeczy można zobaczyć, zwłaszcza w tym pięknym mieście, za darmo.
Nie grzeszący zasobnym portfelem turysta zaczyna obchód miasta od spacerów po londyńskich parkach, które nawet zimą będą godne polecenia. Moje zdjęcia, niestety, pochodzą z okresu wiosennego, kiedy już było trochę zielono i kolorowo. To magiczne miejsce na zdjęciu to fragment jednego z parków w południowym Londynie, Southwark Park, Bermondsey. Zimą pewnikiem będzie tam mniej kolorowo, ale miejsce i tak warte obejrzenia. Stacja metra Surrey Quays Station (0.3 km)albo Bermondsey Station (0.7 km.










Żeby nam się nie nudziło, nie zwiedzamy wszystkich parków na raz. Teraz warto udać się nad rzekę. Oglądanie miasta podczas spaceru brzegiem rzeki pozwala nam spojrzeć na nie z nieco innej perspektywy. Taki był Londyn w 2008, oglądany z prawego brzegu Tamizy. Nad rzeką zawsze wieje, trzeba się ciepło ubrać, pora roku nie powinna tu mieć znaczenia, jeżeli nie jest to letni, słoneczny dzień. Po drugiej stronie dzielnica Canary Warf, też warta odwiedzenia. Więcej na http://pl.wikipedia.org/wiki/Canary_Wharf. Stacja metra o tej samej nazwie.








A co wieczorem? Dobrze byłoby udać się do tradycyjnego, angielskiego pubu
i obejrzeć go od środka. Ten punkt programu nie należy już do darmowych, ale naprawdę warto. Jeżeli nie czujemy się pewnie w obcym mieście, możemy wybrać jeden z tych zlokalizowanych w samym centrum. Może bardziej komercyjnie, ale przynajmniej będziemy czuć się bezpiecznie. Podróżujący z reguły dzielą się bardziej i mniej odważnych, a druga grupa wbrew pozorom nie jest taka znów nieliczna.






Nazajutrz czeka nas kolejny dzień zwiedzania. Ponieważ nadwerężyliśmy nasz budżet podczas wczorajszego wieczoru w pubie, dziś postanawiamy nie wydać prawie nic. Udajemy się więc na długi spacer po ogromnym Hyde Park'u. Zimą będzie wyglądał nieco inaczej, lecz nie mniej ciekawie. Do parku dojedziemy metrem, do wyboru mamy aż pięć stacji: Hyde Park Corner, Knightsbridge (Piccadilly Line), Queensway, Lancaster Gate, Marble Arch (Central Line).







Jeżeli nadal jesteśmy spłukani, a przy tym żądni kultury, możemy wybrać się na odwiedziny do jednego z muzeów, bowiem wstęp do większości jest bezpłatny. Ja osobiście polecam muzeum sztuki współczesnej, Tate Modern. Będzie co oglądać. Południowy brzeg Tamizy w Southwark, w poblizu Globe Theatre i Millenium Bridge. (Bankside, London, SE1 9TG).










Powoli nasz pobyt dobiega końca, wyjazd był z góry zaplanowany jako niskobudżetowy. czyżby? Mało kto przyjeżdża do Londynu kompletnie bez pieniędzy. Większość osób w końcu przypomina sobie o jakichś zaskórniakach schowanych na czarną godzinę, tudzież kartach kredytowych, żeby je na koniec wydać w mniej lub bardziej rozsądny sposób. Okazji nie braknie! Najłatwiej oczywiście zrobić to na największej handlowej ulicy Londynu, Oxford Street. Zakupoholicy, trzymajcie się od niej z daleka! Wybierajcie raczej mniej popularne miejsca handlowe.





Na koniec możemy jeszcze porobić zdjęcia mniej lub bardziej atrakcyjnym fragmentom londyńskiej ulicy. Jeżeli lubisz spacerować ulicami i uliczkami obcego miasta, będzie co oglądać.
















Jeżeli nie mamy więcej pomysłów na darmowe zwiedzanie, a nasz portfel niezasobny, czas wracać do domu. Jeszcze tu wrócimy!

sobota, 18 grudnia 2010

Jakie ubranie w góry?

W co ubrać się na wyjazd w góry?

Jak co roku ten sam problem. Zdałoby się kupić odpowiednią kurtkę, bieliznę oddychającą uzupełnić zapas ciepłych skarpetek. Chyba wybiorę się na zakupy. W internecie najtaniej, ale już za późno, mogą nie zdążyć z dostawą przed świętami. Odwiedzam więc okoliczne sklepy. Dwie najczęściej dostępne marki, jeżeli chodzi o kurtki, to Campus i Bergson. W sklepie Bergsona przeceniona kurtka z polarem, bagatela, około 480 zł. Co oni sobie myślą, że ile każdy potencjalny klient zarabia? Wchodzę na stoisko Campusa w tym samym centrum handlowym. Zatrzęsienie towaru, tak gęsto, że ciężko poruszać się pomiędzy półkami i czegoś nie strącić. Ale które kurtki są damskie a które męskie? Pani jak zwykle zajęta obsługą przy ladzie, pooglądałam, no i nie umiem wybrać, te opisy jakieś takie mało czytelne, każda metka chwali towar, więc właściwie mogę wziąć pierwszą lepszą kurtkę z wieszaka i sprawdzi się ona w warunkach zimowych? Ale która, skoro wybór ogromny? Chyba jednak wrócę tu innym razem.


Albo jeszcze pooglądam tę bieliznę oddychającą, muszę się ciepło ubrać, w końcu w górach zawsze jest zimno. Na wieszakach nic nie widzę, pani zajęta, idę na razie do Bergsona. Tam przecież wisiały jakieś bluzeczki i damskie kalesony. O, są, nawet jest marka Brubeck. Ceny oczywiście w okolicach 100 zł za sztukę, ale co tam, ma być przecież ciepło. Tylko dlaczego ta firma najmniejszy rozmiar ma M a nie S? S istnieje, owszem, tylko w sklepie go nie ma. Wykupili, szkoda. Są jeszcze modele Bergsona, trochę droższe. Trzeba się na coś zdecydować. Obsługa w miarę zorientowana, tłumaczą cierpliwie jak blondynce, jak takie ubranie pracuje na człowieku. Kupuję bluzeczkę w rozmiarze M, marki Brubeck, w końcu najtaniej o te 50 zł od Bergsona. Za kilka dni wstępuję do innego sklepu turystyczno-sportowego, umieszczonego z dala od centrów handlowych. Ceny tych samych marek niższe o jakieś 20 zł. No i mają rozmiar S. Czyli trzeba umieć robić zakupy! Ubrania Brubecka można tez kupić w internecie, na ich stronie firmowej, w cenach oczywiście nieco niższych od tych w centrach handlowych. Tylko kupowanie przez internet zostawię bardziej doświadczonym, musisz zmierzyć kilka sztuk w sklepie i dopiero porównać towar z tym dostępnym w sieci. Nigdy nie kupuj w tak zwane ciemno.

Może jeszcze jaką czapę na głowę? Ale gdzie się podziały tradycyjne polarówki? Widzę same futrzane lub wełniane, z klapkami na uszy. Fajne, praktyczne, styl jednak bardziej dla juniorów, czyli nastolatków. Chyba pozostanę przy swojej starej, wełnianej czapie. Za to mają tu (stoisko Campusa) niemały wybór tzw. masek. Wyglądasz za przeproszeniem jak terrorysta, ale masz osłoniętą, czytaj chronioną przed mrozem, twarz, z otworami tylko na nos i oczy. Nie ma co się śmiać, rok temu w Alpach znajomy odmroził sobie nos. Dobrze, że nie jest zawodowym modelem, wysłaliby go na przymusowy urlop.

Pozostają skarpetki. W Bergsonie ceny w granicach 40 i 50, do wyboru ulepszone z nitką srebrną (uważaj, jeśli jesteś alergikiem, możesz ich nie tolerować) albo jeszcze jakoś specjalnie wzmacniane, dla narciarzy. W Campusie taniej, ale widzę same męskie rozmiary, gdy pytam o damskie, okazuje się, że wybór niewielki, no i nie mają mojego ulubionego modelu Zibi. Z tym towarem jeszcze poczekam.

Tyle o zakupach, jeżeli chcesz się dobrze ubrać w góry, najlepiej nie czekaj do wyjazdu, kupuj dużo wcześniej lub odkładaj pieniądze przez okrągły rok.


niedziela, 12 grudnia 2010

Pora lunchu bez lunchu

'Lunch' w muzeum czyli wspomnienia z długiego weekendu

Dokąd można pójść w niedzielę, w deszczowy belgijski weekend? Najlepiej do muzeum, tylko do którego? W Antwerpii warto wybrać się do muzeum Rubensa, ale czy muszę oglądać klasykę skoro za nią nie przepadam? Padło więc na muzeum sztuki współczesnej; na zdjęciu po prawej. W środku prezentuje się zdecydowanie lepiej. Na chwilę przestało padać, pójdziemy więc spacerkiem wzdłuż rzeki, może da się porobić jakieś zdjęcia.

Muzeum jak to muzeum, pooglądasz, pospacerujesz (też),a potem przychodzi pora na lunch (wybraliśmy się na dość wczesny wypad do tego przybytku kultury). Jak w każdym cywilizowanym świecie, muzeum posiada kawiarenkę. Zachodzimy, miejsce wypełnione do połowy zajadającymi przepyszne potrawy Belgami, trzeba się na coś zdecydować. Wygląda to na szwedzki stół, ludzie podchodzą i nabierają potrawy na talerze. Ale coś nie widzę, żeby szli do kasy, dziwne trochę. lepiej spytam ile co kosztuje, zanim zacznę się objadać tymi pysznościami. Wybieram coś pizzo - podobnego i pytam panią za ladą co to takiego. Pani podaje flamandzką nazwę, nie zna angielskiej, ale uprzejmie tłumaczy jakie potrawa zawiera składniki. Brzmi i wygląda apetycznie, mam ochotę skosztować, pytam więc o cenę. I tu pani robi zdziwioną minę, pytając, czy ja nie jestem z grupy. Z jakiej grupy? Ano, z tej wycieczki.- Nie, jestem zwykłą turystką, zwiedzam muzeum.
- Przykro mi, kuchnia jeszcze nie jest otwarta. - To nic nie mogę kupić? Nawet soku? - Sok owszem, możemy sprzedać.

Dostaję sok (pomarańczowy), płacę i czekam na resztę. Podchodzi mąż i pyta: Co oni, sadzą te pomarańcze? - Nie, czekam na resztę. W końcu się doczekałam, sok wypiłam i koniec zwiedzania, idziemy do domu, głodni i źli,  gotować obiad.Ciekawe, czy ta wycieczka zjadła te wszystkie potrawy. No i po co mają w muzeum kafejkę skoro kuchnia jest nieczynna? That's Belgium!

piątek, 10 grudnia 2010

Klopoty kulinarne u Belgów

Przygoda z tłuczkiem do mięsa

Wyjeżdżasz do pracy do innego kraju będąc jednocześnie polskim mięsożercą? Zrób wcześniej wywiad na temat tamtejszej kuchni, bowiem nie wszędzie, jak się okazuje, biją mięso na kotlety. Jeżeli nie wyobrażasz sobie obiadu bez polskiego schabowego, nielekko będzie ci w Belgii.

Pewnego lata, bodajże 2008, spędzałam urlop odwiedzając małżonka - ekspata, który czasowo pomieszkiwał w Brukseli. Mąż jak na słomianego wdowca przystało, żywił się w pracowniczej stołówce. Lecz żona też musi jeść, postanowiliśmy więc na czas mojej wizyty co nieco popichcić.
Padło na tradycyjne polskie schabowe. A do tego dania niezbędny jest tłuczek do mięsa. Wybrałam się więc do pobliskiego sklepu: nie ma, a sprzedawczyni o czymś takim nie słyszała. Dziwne, czym oni biją te kotlety?

Po naradach z mężem postanowiłam odwiedzić sieciowego Blokkera. Mówią, że tam można dostać dosłownie wszystko. Niestety, nie ma! Nagle słyszę rozmowę w języku polskim. Jakaś matka z synem robią zakupy, wyglądają bardziej na emigrujących zarobkowo, niż na turystów. Zagaduję, czy długo tu już mieszkają, i wykorzystuję sytuację do omówienia kobiecych problemów kulinarnych. Pani owszem, bije kotlety, ale tłuczka to się u nich nie kupi, bo w kuchni francuskiej ponoć kotletów nie biją, krojąc mięso w odpowiedni sposób. Trzeba zadowolić się gotowymi filetami. No cóż, co kraj, to obyczaj. Jakoś sobie poradzimy. Schabowe nieubite tez smakowały.

Nieco później, podczas podróży służbowej do Bratysławy, mąż zauważył tłuczek do mięsa w jednym ze sklepów. Niewiele myśląc, nabył towar i zabrał ze sobą w podróż powrotną. Wreszcie będzie mógł raczyć się polskimi schabowymi do woli! Radość jego była ogromna lecz krótka, ponieważ udał się w te podróż tylko z bagażem podręcznym i obsługa lotniska uznała przedmiot za niebezpieczny. Nie było wyboru, należało się z tłuczkiem rozstać.

Za to podczas kolejnej wizyty w tym uroczym kraju, tym razem w części flamandzkiej, udało mi się zobaczyć tłuczek na stoisku AGD w sklepie należącym do wspomnianej już sieci, Blokker. Flamandowie na pewno biją mięso!

Jeśli nie chcesz zmieniać swoich nawyków żywieniowych na emigracji, dobrze wybierz swoje miejsce przeznaczenia.

sobota, 4 grudnia 2010

Podroż 3 jesienna

Podróże kształcą, zwłaszcza po Europie czyli kilka praktycznych wskazówek, jak przetrwać w Belgii.


That's Belgium, czyli taka Belgia. To zdanie najczęściej usłyszycie od gospodarzy w odpowiedzi na Wasze uwagi jako cudzoziemców, turystów, ekspatriantów itp., że coś nie działa do końca tak, jak należy. I nie mam tu na myśli różnic kulturowych czy innej kuchni, w końcu podróżuje się po to, by poznać inne kultury. Chodzi mi o ogólne funkcjonowanie sektora usług, czy sposób traktowania przybyszów z innych krajów i kontynentów (a może tez planet?). Są rzeczy, które zamiast ułatwiać, utrudniają życie podróżnym, którzy przyjeżdżają tu głównie po to, by zostawić w tym kraju więcej lub mniej pieniędzy.

Na 'dobry' początek: wysiadam z samolotu na międzynarodowym lotnisku w Brukseli, idę kupić bilet na ekspres do miasta, pytam, czy mogę zapłacić kartą. Owszem, jak najbardziej, wyciągam więc moją własną legalną kartę płatniczą, podaję Pani w okienku, a ta, po dokładnym obejrzeniu plastiku, pyta, czy może zobaczyć moje ID. Grzecznie odpowiadam, że tak, choć nie powiem, żeby mnie to nie zdziwiło. Pani sprawdza zgodność podpisu w paszporcie i na karcie, mówi że wszystko w porządku (uff, zdałam!), po czym ... oddaje mi kartę z ID i ….prosi żebym sama przejechała kartą przez czytnik. Ups, tego nigdzie nie uczyli, w Polsce klient nigdy sam tej czynności nie wykonuje, no i zadanie okazało się z tych z trzema gwiazdkami. Po trzech nieudolnych próbach (nie tak, odwrotnie, źle trzymasz kartę), zdesperowana zdecydowałam się wyjąć gotówkę. Później dowiedziałam się, że to w tym kraju powszechna praktyka. Nieważne, że jesteśmy obywatelami Europy, pracownik, widząc niebelgijską czyli obcą kartę, ma zażądać okazania ID. Tak dzieje się w ok 90 procentach transakcji.

Kolejna przygoda z kartami miała miejsce przy bankomacie w wielkim centrum handlowym. Tym razem pojawił się problem z zaakceptowaniem polskiej karty. Drugi bankomat, obok, podobnie. Wypluł kartę, wcześniej wyświetlając komunikat informujący, że tej karty nie przyjmuje. Najlepiej przyjeżdżać do tego kraju z plikiem wcześniej wymienionej gotówki. Czy my aby na pewno jesteśmy obywatelami Unii?

Stąd moja rada nr 1: jeżeli zawsze płacisz kartą, tym razem zabierz ze sobą zapas gotówki.

***

Oprócz robienia zakupów, odwiedzający odczuwają niezmierną potrzebę przemieszczania się po mniejszym lub większym obszarze danego kraju, korzystając niekiedy z kolei państwowych.
Czekając na peronie, można odnieść wrażenie, że nikt się tu nie śpieszy, co dotyczy również pociągów. W godzinie szczytu roztropniej jest wyjechać wcześniejszym pociągiem niż liczyć na punktualność tego właściwego.
Rada nr 2: dokładnie zaplanuj swoją podróż.

Za mało wrażeń? Wsiądźcie do pociągu udającego się do miejscowości w części flamandzkiej, po zmroku. Po jakimś czasie trzeba z niego wysiąść, ale na której stacji? Przez okno nie zawsze da się przeczytać jej nazwę, a liczenie stacji nie zawsze działa. Według rozkładu jazdy, Antwerp Central to trzecia stacja, ale ten pociąg zatrzymał się już na kilku mniejszych, których na pewno Antwerpią nazwać nie można.

Owszem, w nowoczesnym pociągu zapowiadają następną stację, w jedynym języku używanym w tej części kraju. Nazwy miejscowości wypowiadane po flamandzku brzmią tak egzotycznie, że trudno je skojarzyć z angielskimi. Naprawdę nie wiem, jak udało mi się wysiąść na właściwiej stacji.
Rada nr 3: przed kolejną wycieczką do Flandrii weź kilka lekcji flamandzkiego.

Z kolei na bezpieczeństwo podczas podróży belgijskimi kolejami nie ma co narzekać. Po pierwsze, po sygnale nie da się wsiąść do pociągu, ponieważ drzwi zamykają się automatycznie, a przy jedynych otwartych stoi konduktor i daje znaki ze nie wpuści podróżnego, mimo że pociąg nie zdążył jeszcze ruszyć z peronu.
Na koniec rada nr 4: baw się dobrze i nie dziw się niczemu.

Ogólnie rzecz biorąc, nie ma co narzekać, Belgia to ciekawy kraj i na pewno jeszcze tam wrócę.

czwartek, 2 grudnia 2010

Podróż 2 letnia

Wyrypa letnia, czyli zwierzeń żony skitourowca wyrypiarza część druga

Nadeszło lato a z nim sytuacja moja czyli nieszczęśliwej żony nie uległa wielkiej poprawie. Wprawdzie skitoury zakończone (ostatni wypad miał miejsce bodajże w marcu, a może nawet kwietniu), ale co tylko zacznie się weekend, mój mąż odbiera telefon od Krótkiego
z propozycją a to kilkugodzinnego wypadu na męski spacer (czytaj wyrypę) do lasu, na który to nawet nie próbuję się wkręcić, w końcu nie chodzę odpowiednio szybkim krokiem. Wystarczy, że dobiegnie mnie jego głos:'Ja bym poszedł', a już dostaję białej gorączki. I wcale nie pociesza mnie myśl, że podobno nienawidzą go wszystkie żony jego kolegów. Niech się wreszcie ożeni i da nam spokój! Będzie sobie jeździł na te wyrypy ze swoją żoną. Marzenie niespełnione, Krótkiemu bowiem niezmiernie trudno dogodzić. Im starszy, tym coraz bardziej wymagający.

Coś jednak w nim zmiękło, bowiem w jeden z letnich weekendów udało mi się szczęśliwie wyjechać w góry z małżonkiem. Tym razem Krótki albo ustąpił mi pierwszeństwa (nie bez powodu nazywając mnie Pierwszą Żoną mojego męża) albo udał się w nieznane z ….. no właśnie, z kim? Czyżby znalazła się odpowiednia kandydatka? Może urządził casting i wreszcie któraś dała radę za nim nadążyć. Krótki słynie z szybkopiechurstwa, jest taki szybki, że mówią o nim: 'On ma wadę genetyczną.' Jak się wkrótce okazało, wyjechał na Chorwację z innym kolegą. Na Chorwację? To mi do nich nie pasuje, chyba powariowali, będą tam leżeć na plaży?! I czemu Bartek pojechał bez żony? Coś mi się tu nie podoba. A oto wyjaśnienie tej zagadki: nie pojechali na żaden plażowy podryw, tylko na rowery. Wyrypiarska jazda na rowerach to kolejne hobby tych zrzeszonych w klubie wysokogórskim. Bartek wprawdzie nie jest oficjalnym członkiem klubu, ale doskonale do tego towarzystwa pasuje.

Tak więc pojechaliśmy sobie w sobotę rano. Zostawiamy plecaki u miłej gospodyni w Dwerniku i idziemy na mały spacerek. Jest z nami nasz pies. Istna sielanka. W końcu to taka mała górka, Trohaniec, a dalej prosta droga na Otryt. nic nie zapowiada więc żadnej wyrypy. No tak, tylko że po drodze na ten Trohaniec musimy jakoś trafić, bowiem z Dwernika szlak tam nie wiedzie. Tak więc, ścieżka zniknęła już po niespełna kilku minutach i trzeba było przeprawić się przez takie małe krzaczki z kolcami, o których nazwę troszkę się spieraliśmy: mnie one wyglądały na krzaki jeżyn, lecz nie wiem czemu mój szanowny małżonek nazywa je ostrężynami? Wszak pochodzimy oboje z Podkarpacia.... Ale zaraz, zaraz, przecież pobieraliśmy nauki w innych szkołach! Jak zwał tak zwał, wygląd krzaków jest ten sam, nie wspominając ich charakterystycznych cech, zwanych kolcami. Na moje prośby o postój w celu ubrania ochraniaczy na nogi usłyszałam, że szkoda czasu, bo i tak się wleczemy, nic mi nie będzie, muszę tylko patrzeć, gdzie stawiam nogi. Pech chciał, że wróciłam z tej wyprawy cała podrapana, ze śladami po gałązkach jeżyn na nogach. Na drugi dzień przezornie założyłam stuptuty (podobno tak się one fachowo nazywają) zaraz na początku wycieczki.

Niedziela też była typowym dniem z życia mojego męża, czyli zapomnij żono o spacerze szlakiem turystycznym. Wiadomo, każdy wyrypiarz gardzi utartymi szlakami i wciąż powtarza, że nie ma nic bardziej nudnego niż łatwa droga, na której wiadomo, co może nas spotkać. Dziś wybierzemy się na Dwernik Kamień, ale nie tą oznakowaną ścieżką, tylko przez las, na skróty. Droga na skróty okazała się dwa razy dłuższa niż ta normalna z zielonymi znakami, w końcu szukanie właściwego kierunku bez kompasu i przedzieranie się przez krzaki zajmuje trochę czasu. Najtrudniej miał pies, bo taki nieduży, nieraz zaplątał się w jeżyny i musiał użyć całego swojego sprytu, żeby się z nich wydostać i drzeć do przodu.

Po drodze na ten cały Dwernik Kamień musieliśmy jeszcze znaleźć jakąś tam Magurę, zejść na dół 'na rympał,' a potem znowu na górę. Gdy dotarliśmy na szczyt okazało się, że to jeszcze nie ten, to jeszcze nie jest nawet połowa drogi. Co gorsza, minęła pora obiadowa, a tu końca nie widać. Cały dzień o batonikach dla sportowców! Gdy już wróciliśmy do samochodu, czekała mnie perspektywa powrotu do domu o pustym żołądku, bo tu już godzina siódma i zaraz zacznie robić się ciemno. Pan mąż chciał jak największy odcinek drogi przebyć przed zmrokiem. Na szczęście dla mnie, również i on poczuł się bardzo głodny, toteż na widok znaku 'zajazd w Czarnej' oświadczył, że jednak zjemy w tym zajeździe. Porcje były tak ogromne, że nakarmiliśmy i siebie, i psa. Ceny, niestety, także typowo bieszczadzkie, co już podobno nikogo nie dziwi. Tak więc zdrowo zmęczeni i najedzeni, wróciliśmy do domu. Czy będą następne takie wyjazdy? To pytanie na razie pozostawiam bez odpowiedzi.

Imiona uczestników opisanych zdarzeń zostały zmienione. Autorka nie ponosi odpowiedzialności za subiektywną interpretację faktów.

Podróż 1 zimowa skiturowa


Moja antyprzygoda ze skiturami czyli co przeżywa zwyczajna, miejska żona gdy jej mąż zamiast zaplanować weekend w domu z rodziną pakuje plecak i zabiera ze sobą deski zwane potocznie skiturami.

Dla większości osób z grona tych zrzeszonych w klubach wysokogórskich normą jest spędzanie zimowych weekendów z dala od domu, czego, niestety, przeciętny mieszczuch nigdy nie zrozumie. Szczytem marzeń statystycznego mieszkańca obszarów bardziej lub mniej wielkomiejskich jest odreagowanie minionego tygodnia w klubie tudzież przed telewizorem lub temu podobnym urządzeniem, zawsze oczywiście ze współmałżonkiem, jeżeli takowy istnieje.

Niestety, ludzie zazwyczaj łączą się w pary na zasadzie jakiejś tajemniczej siły przyciągania, nie zawsze biorąc pod uwagę podobieństwo czy różnicę zainteresowań. Oto dlaczego przedstawiciele tej drugiej grupy (czytaj mieszczuchy, kanapiarze i im podobni) nieraz doznają lekkiego szoku na widok świeżo dokonanych przez ich współmałżonków zakupów w postaci różnego rodzaju sprzętów: nart, specjalnego obuwia i stroju oraz innych dziwnych przedmiotów, których nawet nazwać nie potrafię. Do czego im to wszystko będzie potrzebne?

Do niedawna klub wysokogórski kojarzył mi się z wyprawami wspinaczkowymi; lecz wkrótce to wyobrażenie okazało się być bardzo odlegle od rzeczywistości. Jedną z ulubionych rozrywek tego towarzystwa, przynajmniej w sezonie zimowym, jest człapanie pod górę na specjalnych deskach zwanych nartami skiturowymi (jakby nie można było wyjechać sobie na górę wygodnie wyciągiem) aby potem zjechać jakimś szalonym slalomem pomiędzy drzewami, obok szlaku, strasząc po drodze turystów schodzących ostrożnie z góry. Wcale nie jest mi za wesoło gdy mam w pamięci historie typu 'Wiesiek wjechał w drzewo i uderzył się w głowę, musiał potem jechać na pogotowie.' Albo SMS-y od kolegów o treści: 'Wczoraj w Mucznem niedźwiedź gonił rowerzystę.' Dokąd to oni jeżdżą, w końcu to nie Alaska! Nie dziwcie się, proszę, że oczekuję w mniejszym lub większym strachu powrotu małżonka z każdej kolejnej skiturowej wyprawy. Po takich opowieściach żadna normalna kobieta nie zmruży spokojnie oka.

Tych szaleńców nic nie jest w stanie zatrzymać w domu, nawet wizja braku prądu w całych Bieszczadach, kiedy to taka sytuacja miała miejsce pewnego listopadowego weekendu (pierwszy opad śniegu). Jedziemy w Bieszczady! No coś ty, przecież oni tam nie mają prądu! Wiem, dzwoniliśmy pod Rawkę (czytaj: do bacówki pod Małą Rawką), Krótki weźmie agregat, chłopaki wyjadą po nas śnieżnym skuterem!

Ostatniej zimy (2009/10) uzależnienie nie miało końca, jako że przez cały styczeń i luty śniegu w naszym kraju nie brakowało, a przynajmniej starczyło go na te ich samczo-wyrypiarskie wypady. Jak się wkrótce okazało, to szalone towarzystwo składa się w większości albo ze starych kawalerów albo z facetów pokłóconych z żonami, więc moja bujna wyobraźnia wciąż nasuwa mi przeróżne, graniczące z fantazją, obrazy. Nieraz słyszałam opowieści o szalonych imprezach, po których ludziom myliły się pokoje noclegowe, o wycieczce po kilku lub nastu piwach w samych skarpetkach do ogniska (gdy mróz na zewnątrz) itp. Jedyne niewiasty akceptowane przez grupę (zwaną też klubem kawalerów samotnych serc: KKSS) to dziewczyny, które zaczynały jazdę na nartach w wieku 3 – 5 lat, więc nie straszne im te wyrypiarskie wycieczki.
Dziewczyno, jeżeli sama nie jeździsz (ani nie chodzisz) na skiturach, zanim zakochasz się w takim, weź pod uwagę, jak wiele was dzieli, bo taki związek rzadko wytrzymuje próbę czasu. KKSS ostatnio został zasilony przez kolejnego wolnego strzelca. Mnie to, szczerze mówiąc, zbytnio nie dziwi, gdyż próba nakłonienia skiturowca do pozostania w domu, gdy za oknem sypie śnieg to istna walka z wiatrakami. Kazi udało się to kilka razy. Pamiętam jak przez mgłę żarty Krótkiego, że Muchomor znów został w mieście, bo Kazia nie jeździ na nartach. No, i jak to mówią, nosił wilk razy kilka.... Jak najnowsza plotka głosi, Muchomor rozstał się z Kazią. Z drugiej strony, zwyczajna babska solidarność podpowiada mi, ze powinnam trzymać w tym całym sporze stronę Kazi. No bo jak tu wytrzymać z takim apodyktycznym facetem, który wiedząc, że jego dziewczyna jest wegetarianką (no chyba, że tylko udaje), kupuje jej na kolację potrawę mięsną i jest oburzony, że panna odmawia jej zjedzenia.

część druga

Mając dość roli słomianej wdowy w długie zimowe weekendy, postanowiłam i ja spróbować. Kochany mąż zapewniał: Anulku, to takie łatwe, zakładasz narty i jazda z górki! Ja za pierwszym razem zjechałem z wysokiej góry. Zobaczysz, dasz radę, wystarczy tylko chcieć.

Lekcja pierwsza

Dojeżdżamy do Ustrzyk, wysiadamy z samochodu, i …..jak to, tak od razu mam zmienić buty, przypiąć narty i dymać do schroniska? A na butach nie można? Nie, nie jest to najlepszy pomysł, droga jest zasypana. Przecież ja nie potrafię! Zakładaj te skorupy (nie wiem, dlaczego oni zawsze muszą używać takich oryginalnych nazw) i nie marudź, szkoda czasu! Pan mąż pomaga mi przy tych trudnych czynnościach – pierwszy raz w życiu zakładam narty- i jedziemy! Droga prosta tylko wiatr okropnie zawiewa z lewej. Nagle straciłam równowagę i łups, leżę na śniegu, jak tu wstać gdy wiatr mnie z powrotem powala na ziemię a obciążenie w postaci plecaka nie ułatwia mi zadania? Wszyscy już daleko z przodu, cóż robić trzeba jakoś się podnieść. Po kilkunastu nieudanych próbach w końcu się wygramoliłam z tego śniegu, z ogromnym poczuciem klęski. Jeszcze mijają mnie jacyś ludzie i pytają czy wszystko w porządku.... tak, tak, w porządku, nie widzieliście nigdy człowieka pierwszy raz stojącego na nartach?! A może jestem, waszym zdaniem za stara na naukę? Trzeba było brać lekcje jeszcze w szkole? Zwykła dyskryminacja, na odrobinę 'przyjemności' nigdy za późno.

Gdy wreszcie dotarłam - jako ostatnia - do schroniska, nie było co marzyc o gorącej herbacie: 'żono, naukę jazdy czas zacząć!'

Na brak 'rozrywki' nie mogę narzekać, mój instruktor zapewnił mi jej pod dostatkiem: najpierw łatwizna czyli inaczej spacer na oślą łączkę, potem coraz trudniejsze manewry, skręt w lewo, skręt w prawo, jazda z małej górki. No i zaczęły się schody, bo jak tu jechać, gdy czapka spada na oczy (ta okropna polarówka okazała się być źle dopasowana), a ręce grabieją na mrozie i lodowatym wietrze. Jednym z elementów lekcji jest nauka zdejmowania i zakładania fok (dziwne, lepiej by brzmiało foków, ale ponoć są one rodzaju żeńskiego, jak te zwierzęta morskie). Gorzej niż w szkole,bo w takich polowych warunkach nie da się robić notatek. W efekcie trochę mi się to wszystko wymieszało, pamiętam instrukcje, że narty trzeba najpierw oczyścić ze śniegu, foki zakłada się na osuszone narty, ale jak tego dokonać podczas zamieci śnieżnej?! To samo dotyczy nauki zakładania i zdejmowania, zapinania i odpinania nart. Wiązania należy najpierw otrzepać ze śniegu, ale jak to zrobić zlodowaciałymi rękami, nie, tego się po prostu nie da wykonać w polowych warunkach! Lewa narta jeszcze ustąpiła, ale prawa uparcie odmawiała posłuszeństwa. Nie można pojechać na jednej narcie? 'No dobra, tym razem ci jeszcze pomogę, ale potem będziesz musiała sobie radzić sama'. Sama to mogę założyć tylko lewą nartę, ta prawa nie chce zaskakiwać. Jak ta Alicja może na nich jeździć? Może je tasiemką zawiązuje? - Narty miałam pożyczone.
'Najlepsze' były komentarze Krótkiego po powrocie do schroniska: 'I co, będzie z ciebie skiturowiec?' Najwyraźniej ten wymagający przywódca stada oczekuje rezultatów już od pierwszej lekcji.
Wrażeń nie koniec, skończył się dzień, zaczęła się zabawa. Wreszcie miałam okazję uczestniczyć w słynnych schroniskowych imprezach, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że trafiłam do ciekawego towarzystwa (ktoś inny nazwałby ich bandą dziwaków). Nawet wódki nie potrafią pić jak zwyczajni ludzie, muszą podawać kieliszek na złamanych nartach, należących do jednego z bohaterów wieczoru.
Dobrze, że jutro niedziela i wracamy do domu. Ta rozrywka chyba jednak nie jest dla mnie.

Imiona uczestników opisanych zdarzeń zostały zmienione. Autorka nie ponosi odpowiedzialności za subiektywną interpretację faktów.

Cdn