czwartek, 2 czerwca 2011

Krótka wycieczka w Beskid Niski

Weekend zaczął się, jak zwykle, znienacka. Trzeba więc podjąć szybką, ale właściwą decyzję, co z tym fantem zrobić. Pomysł musiał być na tyle atrakcyjny, żeby wygrał w konkurencji z ofertą Krótkiego, złożoną oczywiście tylko i wyłącznie mojemu drogiemu mężowi. Męski wypad z rowerami na Roztocze. Nie pomogły tłumaczenia, że tym razem jedzie z żoną. 'Gdybyś się z żoną pokłócił, pamiętaj, wystarczy tylko jeden telefon do mnie'. Tak więc wymyśliłam, w ostatniej zresztą chwili, pewne magiczne miejsce w Beskidzie Niskim. Konkurencja była ostra, mało która oferta wygra w konkursie z propozycjami Krótkiego. Trasa była ustalona, rezerwacja dokonana, a tu nagle o dziewiątej rano w sobotę telefon. Czy on nigdy nie odpuści? 'I co wymyśliłeś?'. 'Jadę z żoną, mówiłem ci'. A może się jednak rozmyślisz?' O co mu chodzi?! Ma z kim jechać i jeszcze nagabuje. - Ten typ tak ma, musi mieć dużą ekipę, a dokładnie to jego wielkie ego domaga się ciągłego aplauzu fanów. Można i tak.


A jednak planowany wyjazd doszedł do skutku. Zaraz po przyjeździe wybraliśmy się na wędrówkę po okolicy. Znowu konflikt interesów: szlakiem czy 'na rympał'? Po dłuższych negocjacjach wybieramy rozwiązanie kompromisowe: częściowo szlakiem, po części ścieżką. Zalety schodzenia ze szlaku są takie, że można zobaczyć to, co przeciętnemu turyście nie jest dane widzieć.



Mój towarzysz wędrówki chciał nawet zaczaić się na niedźwiedzia, który gdzieś w okolicy miał swoje siedlisko. Niech się cieszy, że niedźwiedź nie zaczaił się na niego.

Po dojściu do pewnego punktu na trasie kolejne negocjacje. Są ludzie, dla których wyjazd nie będzie udany, jeśli nie zboczą z wytyczonej trasy, choćby nie wiem jak była atrakcyjna. Ja optuję, żeby pójść szlakiem, górą, będą widoki, ale muszę zmagać się z kontrpropozycją: idziemy w dół, na Słowację, potem ścieżką przez las, do góry i tak dojdziemy z powrotem do tego szlaku. Trochę to dla mnie bez sensu, dopiero weszliśmy na górę żeby znowu schodzić i potem wejść ponownie. I zero widoków. Wyszło na moje, idziemy górą. Co nie oznacza, że teren jest plaski. Cel: Baranie, malownicze miejsce.


Na górze mgła, ciekawe, co też ona zapowiada. W drodze powrotnej zaczynam słyszeć odgłosy burzy. Mąż twierdzi, że to samolot. No dobra, niech mu będzie. Tylko jak na samolot, ten dźwięk jest podejrzanie niejednostajny. Po dłuższej chwili robi się coraz bardziej podobny do odgłosu grzmotów.'To niemożliwe, jest za ciepło jak na burzę'. Nie minęło pół godziny, a nie mieliśmy już wątpliwości. Po słowackiej stronie szaleje burza i zbliża się w naszym kierunku. Dobrze , że jesteśmy już w drodze powrotnej do schroniska. Żeby wyjazd nie przebiegał bez przygód czy atrakcji, nagle zrobiło się bardzo ciemno jak na godziny popołudniowe (około 18tej), a po paru minutach po prostu lunęło.




Te zdjęcia zrobione zostały jeszcze przed deszczem.

Dawno tak nie zmokłam. Gorzej, przestałam hołdować starej harcerskiej zasadzie pakowania każdej rzeczy do osobnego worka. W rezultacie zostałam srogo ukarana za moje, wynikłe z rutyny, niedbalstwo. Większość przedmiotów spakowanych na te dzienna wycieczkę kompletnie przemokła. Zamókł nawet wyświetlacz aparatu i przez kilka godzin nie dało się przeglądać zrobionych wcześniej zdjęć. Na szczęście szkoda była krótkotrwała, wszystko działa jak poprzednio. Ten 'słowacki' deszcz był wyjątkowo zawistny, bowiem po kwadransie człapania zaczęło chlupać mi w butach. Co jest grane? Zostały zaimpregnowane przed wyjazdem. Żeby było bardziej rozrywkowo, buty nie wyschły mi przez noc, więc rano nie nadawały się do założenia. Co robimy? W trampkach w góry nie pójdę, wracamy do domu. Przed kolejnym wyjazdem dokładnie sprawdzimy prognozę pogody i weźmiemy ją pod uwagę podczas planowania celu podróży.

Zanim opuścimy naszych sympatycznych gospodarzy, pstrykniemy jeszcze parę zdjęć najbliższej okolicy.