niedziela, 30 stycznia 2011

Był sobie squat.

Squat miał duszę I był zamieszkały przez młodych, alternatywnych artystów Amsterdamu. Jak każdy squat, miał nazwę, a pochodziła ona od nazwiska pewnego nowojorskiego artysty. To był dość stary squat, podobno założony jeszcze w latach 80tych, miał więc nawet swoją tradycję.



To było gdzieś w tej okolicy....





Społeczność squata potrafiła się dobrze zorganizować. Każdy z mieszkańców (dziesięciu, dwudziestu? - nie pamiętam) miał swój pokój. Budynek miał doprowadzony prąd, na korytarzach stały dwie pralki do wspólnego użytku (czy płacili rachunki za energię i czy ta elektryczność była czerpana legalnie, tego nie umiem stwierdzić), we wspólnych łazienkach zorganizowali dyżury do sprzątania.

Squat tętnił życiem, jak każdy prawdziwy dom. Mieszkali w nim młodzi ludzie różnych nacji, oprócz Holendrów pamiętam Anglika, Amerykanina, Portugalczyka oraz wielu innych. Społeczność składała się w głównej mierze z artystów, każdy z nich coś tworzył, jedni komponowali muzykę, inni malowali. Pewnie dlatego nazwali go od nazwiska znanego artysty.







To był początek lat 90, niedługo potem mieszkańcy zostali wyeksmitowani, a dom zburzony. Na jego miejscu miasto zapewne postanowiło dokonać jakiejś dochodowej inwestycji.


Squaty nadal istnieją tu i tam, nawet przestały być tematem tabu, można więc co nieco o nich poczytać w internecie, a nawet obejrzeć kilka filmów, takich jak ten:

http://www.youtube.com/watch?v=UtOUkcmZNP8

Dlaczego ludzie decydują się na zamieszkanie w squacie? Można rzec, że jest to alternatywny styl życia, po co płacić wysoki czynsz za wynajmowany lokal, skoro tak łatwo jest zająć jakiś opuszczony? Niektórzy mówią, że na świecie marnuje się zbyt wiele dobra. Nawet meble nadające się do użytku można znaleźć na lokalnym śmietniku lub zbić je z desek. A że pełno jest kabli na wierzchu, kto by się przejmował tą przyziemną prowizorką, skoro wszystko działa jak należy i można sobie spokojnie żyć, bawiąc się i tworząc?

Squatting jest stosunkowo dość popularny w Holandii, gdzie, jak mówią, prawo jest, a przy najmniej było do niedawno, dość liberalne. Niektóre squaty istnieją sobie dobrych kilka lat zanim mieszkańcy zostaną z nich wyeksmitowani z pomocą policji, bo właściciel budynku akurat zaczął się nim interesować; pewnie ma wreszcie jakiś pomysł, co z tym lokalem zrobić.
Coś się jednak zaczęło zmieniać na gorsze (dla squattersow), bo na jesieni w internecie pojawiła się informacja, że z dniem 1 października 2010 ruch ten będzie w Holandii zdelegalizowany.
( http://cia.bzzz.net/the_netherlands_squatting_prohibition ). Jeżeli ustawa weszła w życie, niejednemu będzie żal.

sobota, 22 stycznia 2011

Z biurem podróży czy solo? Wyjazdy kiedyś i dziś

Ostatnimi czasy pojawia się w internecie coraz więcej relacji osób, które zamieniły zwyczajne, stacjonarne życie na podróże. Jedni dosłownie rzucają pracę na etacie tylko po to, żeby z kolei stać się etatowymi podróżnikami, inni, jeżeli mogą, biorą roczny urlop (gap year), a co mniej uprzywilejowani przynajmniej korzystają z możliwości, jakie dają im polskie długie weekendy oraz inne okresy w kalendarzu.

Ciekawe, ilu z nich zdaje sobie sprawę z tego, że jeszcze jakieś dwie dekady temu wyjechać stąd nie było za łatwo. Teraz to wszyscy mamy dobrze - wsiadamy w samochód lub do pociągu, co odważniejsi (czytaj: zdesperowani) łapią stopa i bez problemu przekraczają granice państwa. Natomiast 20 i więcej lat wstecz do niejednego kraju w Europie obowiązywały wizy, a obywatele polscy byli postrzegani jako potencjalni kandydaci do poszukiwania nielegalnej pracy zarobkowej.

Jednym ze sposobów na wjazd do takiego kraju, bez względu na to, jakie przyświecały nam cele- wyjazd turystyczny czy też do pracy (na czarno, oczywiście), było wykupienie wycieczki w biurze podróży. Ja zapragnęłam zobaczyć Paryż, decydując się na taki zorganizowany wyjazd, nawiasem mówiąc, z renomowanym biurem podróży, pierwszy i ostatni raz. Zakładam, że podobnie postąpiła większość osób podróżujących dziś na własną rękę. A więc, jak to wtedy wyglądało?

Autokar, o ile mnie pamięć nie myli, a jej zaniku tudzież Alzeimera na razie u mnie nie stwierdzono, miał być wyposażony w toaletę na czas mniej więcej dwudniowej podróży. Skończyło się na konieczności korzystania z przybytku na parkingu tudzież z gościnności przydrożnych krzaczków.

Po przybyciu do celu jedziemy do hotelu w jakiejś odległej dzielnicy w północno – wschodniej części miasta. Lokujemy się w pokojach. Nasz, ciekawostka, pokój
trzyosobowy, a w nim tylko dwa łózka, w tym jedno podwójne. Hotelowe oszczędności? Moje współlokatorki znały się na tyle dobrze, że nie stanowiło to dla nich większego problemu. Mimo wszystko, dziś coś takiego byłoby raczej nie do przyjęcia.

Turysta musi się od czasu do czasu umyć, a tu za skorzystanie z prysznica trzeba zapłacić. Cóż, mówią, że to w tym mieście norma, ale dlaczego nie uprzedzono nas o tym przed wyjazdem z kraju? No i kwota 20 Franków zdaje się być jednak zbyt wygórowana. Później, w rozmowach z Francuzami, dowiedziałam się, że owszem, we francuskich hotelach praktykuje się pobieranie opłat za korzystanie z prysznica, ale cena standardowo wynosi 5 Franków (era Euro jeszcze nie nastała, był rok 1990). Nasz pokój, na szczęście, był wyposażony w mini łazienkę z prysznicem, z którego mimo wszystko ciurkała jakaś woda, więc obyło się bez płacenia frycowego.

W cenie noclegu było śniadanie, zgodnie z regułą B&B (Bed and Breakfast). Śniadanie przygotowane zgodnie z kuchnią francuską, czyli pokrojona bagietka posmarowana masłem. Pamiętam wielkie oczy co niektórych i głośno wyrażane niezadowolenie: jak można czymś takim nasycić żołądek? Polak przecie je kanapki z szynką, serem itp. Z drugiej strony, trudno oczekiwać, że wszędzie na świecie będzie tak, jak u nas.

Przed wyjazdem uczestnicy wycieczki dostali wydrukowany plan podróży, z listą przeznaczonych do zwiedzania obiektów, których nazwy były wymienione po polsku. Jak więc znaleźć na planie Dzielnicę Łacińską nie znając francuskiego? W rezultacie do dziś nie wiem, czy tę dzielnicę w końcu zwiedziłam, czy nie.

Wyjazd zorganizowany zazwyczaj oznacza konieczność przebywania w towarzystwie obcych nam dotąd osób, z którymi w innych warunkach niekoniecznie chcielibyśmy się spotkać w naszym wolnym czasie. Najgorzej jest, gdy powstaje konflikt interesów typu 'co dzisiaj zwiedzimy?' Wiadomo, część grupy chce udać się do jednego miejsca, a pozostali do innego. Wygrywa grupa o większej sile przebicia. Dla mnie zwiedzanie grupowe wiąże się z pójściem na zbyt wielki kompromis, dlatego po dwóch dniach zwiedzania z grupą i przewodnikiem zdecydowałam się pochodzić po mieście solo, wybierając obiekty zgodnie z własnymi upodobaniami. Poruszanie się po Paryżu jest bardzo łatwe, z mapą miasta nie idzie się zgubić, ulice pozaznaczane, metro o idealnym planie. A nawet gdybym zeszła ze ścieżki,zawsze mogę zapytać o drogę w jednym z powszechnie używanych w Europie języków.

Jadąc na kilka dni do tak wielkiego miasta zawsze próbujemy dokonać rzeczy niemożliwej: zobaczyć jak najwięcej w krótkim czasie. I nigdy nie wiemy, z czego zrezygnować. Ja pamiętam, że bardzo pragnęłam odwiedzić cmentarz Pere – Lachaise, żeby po obowiązkowej pielgrzymce do grobu Chopina udać się w odwiedziny do Jima Morrisona. Wokół grobu trwa wieczna impreza, fani przychodzą i odchodzą, wspominają muzyka, niektórzy popijają to i owo, na nagrobku graffiti w stylu 'on żyje, tu go nie ma', albo' we love you, Jim' (odtworzone z pamięci, nie gwarantuję dosłownej wierności). Zdjęcie grobu Morrisona na Wikipedii (chyba usunęli to graffiti):
http://pl.wikipedia.org/wiki/Jim_Morrison

Klimat tego miasta tak mnie urzekł, że nie wróciłam z wycieczką do kraju, zostając dłużej w schronisku młodzieżowym i decydując się na powrót autostopem. Najtrudniej było wyjechać z Paryża, trzeba wyjechać trochę na peryferie miasta i wiedzieć, w jakim miejscu stanąć. Potem już idzie z górki. Przynajmniej do pewnego momentu, zgodnie z zasadą: 'im bliżej ojczyzny, tym trudniej złapać okazję'. Na terenie Czech, w Czechosłowacji (jeszcze przed podziałem na dwa suwerenne państwa), złapanie stopa graniczyło z cudem. W pewnym momencie dałam za wygraną i wsiadłam w pociąg do kraju.

Z drugiej strony, taki wyjazd mógł człowieka wpędzić w kompleksy. Obserwując przedstawicieli innych nacji w rożnych sytuacjach, m.in. w kolejce do recepcji w schronisku młodzieżowym, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, jakoby górowali nad nami pewną lekkością bytu, której u nas było wtedy jak na lekarstwo. Zazdrościłam też grupce młodych Niemców, którzy po prostu wsiedli w samochód i przyjechali, wynajmując pokój w pierwszym z brzegu hotelu.
Czasy się zmieniły, teraz podróżuję bez kompleksów.

piątek, 21 stycznia 2011

Jeśli to czytasz to pomóż podpalonemu psu

Kuba ma liczne poparzenia i otwarte rany.Cudem przeżył.
Potrzebne jest długotrwałe i kosztowne leczenie.
Przebywa pod opieką Fundacji Mrunio.
Dzięki wspaniałym ludziom ma szanse przeżyć choć rany psychiczne na pewno się nie zagoją...

KAŻDA ZŁOTÓWKA I NAPISANIE O TYM NA WŁASNYM BLOGU BĘDZIE DLA NIEGO POMOCĄ.


Konto Fundacji Mrunio, na które można wpłacać datki na leczenie Kuby:

Bank PEKAO S.A I O. w Kłodzku

85 1240 1965 1111 0010 1171 6801

Więcej :
www.otowroclaw.com/news.php?id=58883

oraz na stronie fundacji Mrunio:
http://www.fundacjamrunio.org/

czwartek, 6 stycznia 2011

Wszystkie drogi prowadzą w Bieszczady

Najłatwiej oczywiście przez Brzozów, Domaradz, Sanok, na co decyduje się ponad 90 procent podróżujących. Droga w końcu przejezdna, pierwszej kolejności odśnieżania. Moi znajomi dawno stwierdzili, że jest to nieciekawa i zbyt rozciągnięta w czasie opcja. Wiadomo, ruch na drodze niemały. Odkryli więc dużo przyjemniejszą, alternatywną trasę, wiodącą przez Hyżne, Dynów, Nienadową, Birczę i Krościenko. Po drodze możemy podziwiać piękne widoki, jadąc przez dłuższą chwilę wzdłuż Sanu. Podróż zleci szybko, bowiem jest to mało uczęszczana trasa (trudno tę drogę znaleźć na mapie), w okresie zimowym można nie spotkać ani jednego auta po drodze. Gorzej, jeśli na wąskiej drodze natkniemy się na jadącego przed nami kierowcę na … letnich oponach. Jedzie taki powoli, drogi nie zna, przyjechał przecież ze stron, gdzie opony zimowe nie są potrzebne. Wleczemy się więc za nim i klniemy, na czym świat stoi. Kiedy wreszcie uda się nam gościa wyprzedzić, będziemy musieli uzupełnić niedobory magnezu. Taka karma.

Planując wyjazd, liczyliśmy na dość liczną grupę uczestników 'wyprawy'. Dokonaliśmy rezerwacji, wpłaciliśmy zaliczkę. Na miejscu okazało się, że część osób owszem, dojedzie, ale nie pierwszego dnia, a pozostali zrezygnowali z Sylwestra w Bieszczadach. Albo dostali konkurencyjną ofertę w postaci zaproszenia na bal w teatrze, albo na rynku zapowiadały się niezłe atrakcje. Dla nas nauczka na przyszłość: zawsze trzeba mieć plan B.

A teraz kilka słów o wyższości planowania, robienia listy rzeczy niezbędnych na wyjazd nad pakowaniem się w dosłowne piętnaście minut. Kilku znajomych osobników płci męskiej szczyci się tym, iż w przeciwieństwie do niejednej kobiety, potrafią spakować się w kwadrans. Świetnie! Tylko potem, na miejscu, niekiedy okazuje się, że zapomnieli zabrać ze sobą mapy, albo pytają: wzięłaś może krem do rąk? Tak, wzięłam krem na mróz, może służyć też jako ochronny do rąk! Albo nie pamiętają, gdzie położyli kluczyki do samochodu. Ciekawe, jak teraz wrócą do domu?

Pomimo niezbyt licznej ekipy, wyjazd należy do udanych. A teraz kilka słów o tym, co tam robiliśmy. Większości osób Bieszczady kojarzą się z turystyką pieszą. Poza piechurami istnieje jeszcze grupa ludzi, która przemierza góry na nartach skitourowych. Ktoś wymyślił świetny sposób na przemieszczanie się w terenie górzystym w sposób swobodny i szybki zarówno pod górę jak i w dół. Zajęcie to stopniowo zyskuje coraz liczniejszych zwolenników, nie tylko w Bieszczadach.

Dla niewtajemniczonych kilka słów objaśnienia: narty skitourowe różnią się od zjazdowych tym, że ich specjalna konstrukcja umożliwia spacer pod górę, co w przypadku nart zjazdowych jest niewykonalne. Jak twierdzą znawcy, budowa wiązania oraz buta narciarskiego pozwala na zapięcie i odpięcie piętki buta narciarskiego, a foka podpięta do płozy narty umożliwia śmiałe i strome podchodzenie do góry. Zamiast wlec się pod górę zapadając się w głębokim śniegu, na nartach skitourowych można pokonać tę samą trasę trzy - cztery razy szybciej. Zwolennicy jazdy na stoku spytają, po co ta cała zabawa w podchodzenie pod górę, skoro można sobie wygodnie wyjechać na krzesełku. Ano, można, tylko zazwyczaj trzeba stać w długiej kolejce, na co wiele osób ma dość niski próg tolerancji. Ci na skitourach sami wybierają trasę, zresztą, w Bieszczadach nie ma zbyt wielu wyciągów i tras zjazdowych. Trzeba tylko umieć dobrze jeździć, w końcu po wyjściu na górę zjeżdża się w dół lasem.

Ja, niestety, na razie należę do grupy piechurów, nie umiem jeździć na nartach, dlatego wyjazd w góry z taką ekipą oznacza dla mnie samotne wędrówki piesze, dostosowane trasowo i czasowo do moich fizycznych możliwości. Pod wieczór okazuje się, że trasa przez Jawornik zajęła mi kilka godzin (w końcu mamy zimę, nie?), a kolegom ten sam odcinek tylko dwie. Może byłabym nieco szybsza, gdyby nie przerwy na robienie zdjęć.








Na szlakach górskich kiedyś panował zwyczaj mówienia 'dzień dobry' lub 'cześć' przy okazji mijania się na trasie z innymi turystami. Cóż, czasy się zmieniają i tradycja powoli zanika. Nie ja pierwsza to zauważyłam. A tak miło jest wymienić się uwagami dokąd to się zmierza i co się po drodze widziało!

Jeszcze o jednym czynniku, od którego zależy udany wyjazd. Planując urlop, wiele osób zdaje się zapominać, że na wyjeździe będzie inaczej niż w domu i pozwalają, żeby drobiazgi zepsuły im dobrą zabawę. Powody do narzekania zawsze się znajdą. Jednym może nie odpowiadać standard pokoju lub drobne usterki urządzeń, które mimo wszystko spełniają swoje podstawowe funkcje. Na przykład, prysznic służy do mycia, więc po co zawracać sobie głowę tym, że kurki odkręcają się w odwrotną stronę niż u nas w domu i na dodatek ciepła woda leci z prawego a nie lewego, jak to zwykle bywa? Ciesz się człowieku, że masz tę ciepłą przez 24 na dobę, nie jak w schronisku, tylko o 8 rano i wieczorem, 'do wyczerpania zapasów'. Ubrań zabrałeś tylko na kilka dni, więc nie musisz korzystać z całej szafy, a szczególnie z jej górnej części, której drzwi z trudem się otwierają, blokowane przez lampę na suficie. I tak można by bez końca, ale po co psuć sobie miłe wspomnienia?

Jeszcze tam wrócimy!


środa, 5 stycznia 2011

Sylwester w sercu Bieszczadów

Bal sylwestrowy? Nie dla nas, jedziemy w Bieszczady!











Na górskich szlakach tłumów coś nie widać, w końcu to nie sezon letni, a zimowy. Za to w lokalnym sklepie kolejki i knajpy zapełnione turystami delektującymi się obiadem lub grzanym piwem. Spędzanie czasu wolnego w górskiej knajpie to jedna z popularnych w tym kraju form wypoczynku.







W górach zimno i nieźle wieje, a śnieg miejscami po kolana, przydadzą się ochraniacze na buty. Są miejsca, gdzie wieje bardziej niż mniej, w takich momentach przydałaby się maska ochronna na twarz.

Wędrówka na Jawornik i przez Stare Sioło do 'domu'. Po drodze widać świeże ślady wilka lub miejscowego psa. Na co stawiamy? Może być i wilk, w końcu niejeden chwalił się ubiegłej zimy, że widział nawet ślady niedźwiedzia.





Całego dnia na szlaku nie spędzimy, część trasy przechodzimy wiejską drogą. Bardzo radzimy uważać, pobocze w zimie praktycznie nie istnieje ( zasypane przez śnieg ), a mało wyrozumiali kierowcy i tak trąbią na pieszych idących przepisowo lewą stroną. Za to nikt nie zatrąbił na parę całującą się na moście, prawie na samym środku drogi.


***

Sylwester minął tak szybko, jak się zaczął. Wszyscy dobrze się bawili. Nawet nasz pies uznał, że należy mu się coś od życia, i zjadł bez pytania (czytaj ukradł) całe pęto kabanosów. Smacznego!

Niestety, z psem w górach nie wszędzie można się wybrać:













Wetlina bardzo się zmieniła w ciągu ostatnich 20 - 10 lat. Dawny budynek poczty wystawiony na sprzedaż, wszędzie pokoje do wynajęcia, nie to, co dawniej. Po starym sklepie ani śladu. Jest gdzie zjeść, jest gdzie się napić. Taka niewielka wioska, a posiada kilka dzielnic, Beskidnik, Stare Sioło oraz Wetlina to, jak mówią, jeszcze nie wszystkie.















Nowy Rok - dzień po sylwestrowych szaleństwach - to nie jest najlepszy dzień na spacer w góry. Nie dość, że nogi niezbyt sprawnie niosą, to jeszcze wiatr i śnieg prosto w twarz. Góry dzisiaj jakieś takie nieprzychylne. Droga na przełęcz śliska, momentami oblodzona. Im wyżej, tym bardziej wieje. Na Połoninę chyba nikt w tych warunkach nie wszedł; wszyscy napotkani deklarowali powrót z samej przełęczy lub z drogi 'do'.










Niedziela: wszystko co dobre, kiedyś się kończy, wracamy do cywilizacji. Zabieramy do domu zdjęcia i wspomnienia.